doganiam ekipe pijemy Zywczyka daleko stad dzies na moscie nie wiem gdzie, ale jest dobrze Hiszpan wymienia detke jedziemy z kibicami Dunskimi Dunski humor part II
rynek w Kopenhadze plac w Kopenhadze kima w parku w dzielnicy hipisow Szymon na tle jego wyspy ja na tle mojej przyszlej wyspy my, z tylu zdobyty most tu spalismy - przystanek na drodze za miastem


Swinoujscie - Kopenhaga:


Jest dzien nr 0, nie wiem jak powiedziec rodzicom ze jutro w ogole chce gdzies jechac (oni cos podejrzewaja oczywiscie). W koncu mowie im wieczorem, ze jutro rano jade... no wlasnie, do Hiszpani? (bo taki mialem cel). No wiec mowie im ze jade na poludniowy-zachod. Rodzice pytaja gdzie dokladniej i z kim, no to mowie ze jeszcze nie wiem (przeciez nie powiem ze Barcelona czy cos), i ze jade sam. Po 5-minutowych intensywnych negocjacjach dostaje 3 dni czasu i komore na droge (mysle se: jak dojade w 3 dni zamiast 50 do Hiszpani?? No ale szczegoly postanawiam zaplanowac potem, na biezaco). Wieczorem jeszcze ide do qmpla loic browarki... i na jednym bynajmniej sie nie skonczylo. Wczesniej slyszalem cos, ze qmpel z mala ekipa jedzie do Kopenhagi. Przy browarach rozwazam gdzie jechac. Mam cale 400 zl, 9 butli z gazem w malych sakwach (na przodzie nie mialem nic ze stuffu), no i oczywiscie umiescilem lodowke turystyczna na sakwach na tylnym bagazniku. Rano wstaje na kacu i jade do qmpla sie najesc (sam nie mam w chacie nic do zarcia), okazuje sie ze on tez za bardzo nic nie mial do zarcia... no nic, wyjezdzam glodny ze Swinoujscia. Ale wpierw usilowalem z klatki schodowej zniesc rower - fajnie, pierwsze 4 schodki na obydwu hamulcach pokonane, teraz pojdzie z gorki.. no i poszlo.. ja zalapalem szlifa, a rower zjezdzajac z 8 schodkow na klatce przednim kolem wbil sie w kaloryfer a tylnym nadal byl na schodach. Konstrukcja nie do ruszenia... itd. Po 15 min i bez sil jestem na dole z rowerem gotow do wyprawy... tylko gdzie.. postanawiam gonic qmpla i ekipe - nie mam do nich kontaktu ( ktos z nich wzial komore, ale abonent czasowo zajety blabla ), no nic, jade, napewno ich spotkam.

Dzien 1, po 30 min jestem pod granica przy Ahlbecku w helmie wygladajacym jak orzeszek; pytaja gdzie jade, mowie ze do Rostocku (podalem miasto do ktorego tego samego dnia chcialem dojechac, tak zeby mnie nie przetrzepywali i nie czepiali sie). Ok przekroczylem granice. Moja lodowka przyczepiona na dwie gumy bagazowe nie wzbudza zaufania jak chodzi o stabilnosc ( jezdzi po sakwie jak chce, a ze ma 20 litrow to ja wypchalem zawczasu woda (8 litrow), ryzem, itp. ). No nic, jade, pierwsza gorka, ja odwodniony po uprzednim wieczorze, glodny probuje pod nia podjechac... a byla harcore'owa - srednia predkosc: 8km/h - i tu chwila zwatpienia (a to czesto mi sie nie zdarza, zapewniam). Spoko, jade dalej (podkreslam: jade). Mysle tylko jak dogonic ekipe, ktora wyjechala 2 dni przede mna. Jest niezle.. nadal jade, a to oznacza ze rower sie nie zlamal :). W ten dzien nic ciekawego, no moze oprocz tego ze nie wiem gdzie jade, bo mam tylko pare stron wyrwanych z atlasu samochodowego Polski gdzie byla miniaturka mapy Europy. Po drodze do Rostocku (Swinoujscie-Rostock = 180 km) mam tylko jedno miasto na supermapie (Demmin), jade na Demmin, kupa - objazd... ale spoko, wg moich obliczen na wysokosci Demmin powinienem byc za 30 min. Z bagazem wody jade szybko prosta... prosta przestaje sie konczyc, co chwila zjazdy na lewo i prawo do wiosek. Ani zywej duszy. Koniec wody, a ja czwarta godzine jade ta prosta (szybka analiza logiczna: jade ciagle prosto, wiec nie moge jezdzic w kolko), wokolo tylko wiatraki. Cos jest nietak. Odwodniony spotykam jakas ludnosc, napelniam wode, znowu mam 8 litrow. Wieczorem rozkminiam gdzie pojsc w kime. Zjezdzam w uroczej wiosce Gnoien na prawo, dogaduje sie z niemcem, ktory pokazuje mi gdzie moge spac, patrze i ciesze sie widzac kawalek trawy dla mojego namiotu (ach te 30-letnie, 7-kilowe namioty z lat '70) miedzy krowami i owcami, szprecham chwile z niemcem, mimo ze Niemieckiego nie kumam prawie w ogole (wiecej gestykulacji, standard). Pyknalem 137 km, zacieszam, bo dotychczas ( i to bez obciazen zadnych ) maxymalnie przejechalem 75 km w jeden dzien.

Dzien 2: nic ciekawego, dojezdzam do Rostocku, nie wiem co dalej, bo nie znam dalszej trasy gonionej przeze mnie ekipy (wiedzialem tylko ze byli w Rostocku od ojca Szymona). No nic, jade dalej.. gdzies, byleby na zachod. Pod wieczor znow gubie sie bez mapy, nie wytrzymuje, kupuje komercyjnie mape na stacji benzynowej. Dojezdzam komercyjnie do pola namiotowego zeby zaplacic 40 zl/noc. Rano kupuje sniadanie (chleb i kielbasa).. tracac jedyne 40zl; co ja robie z ta kasa??? wydalem w 12 godz 1/5 gotowki. Jak sie potem okazalo, spalem ok 8 km od przyszlych towarzyszy wyprawy (okolice Wismaru).

W moj 3 dzien wyprawy jade, jade.. mijam jakies lasy, w jednym z nich 3 rowerzystow... taaak, to byli moi kompani!! Huuura! Jak to mozliwe ze spotkalismy sie tak przypadkiem??.. szkoda tylko ze ich nie rozpoznalem i pojechalem dalej. Ale zaraz potem zatrzymalem sie w jakiejs wiosce na krzyzowce, zeby nabrac w kwiaciarni wody.. nikogo w niej nie znalazlem, stalem tak z 15 min... Jedzie 3 rowerzystow, jeden cos macha.. swiry jakies, mysle. Nie, to tylko (az?) Szymon, Marta i Przemek (McGyver). Szymon rzuca sie z roweru na asfalt, zeby zrobic nam fotke (zdjecie 1). Wszyscy zacieszamy. W tym momencie patrze na swoj rower - okazuje sie ze jechalem ze zlamana w dwoch miejscach rama (jak ida dwie rury od siodelka do tylnej oski, to zlamaly sie przy siodelku). Teraz jedziemy we 4, ale niedlugo. Wieczorem wjezdzamy na pole namiotowe na ulicy Fuckingburger. Tam wyjmuje z 20-litrowej lodowki zimnego w butelce i pijemy go z Szymonem na pol (zdj 2), by uczcic to, co bylo dla mnie oczywiste: ze sie spotkalismy i bedziemy jechac dalej. Tego samego wieczoru podchodzi do nas facet... to Israel z Hiszpani, ktory jedzie na Nordkapp i ktorego ugryzl komar. Nastepnego dnia juz jedziemy w piatke. Pare dni pozniej McGywerowi zaczynaja pekac szprychy w jego ukrainie (typ roweru), ale ten wyciaga swoj superdrut (drut telefoniczny?), a my z Szymonem spiewamy pod nosami soundtracka z McGyvera. Po chwilach kilku co druga szprycha McGyvera jest skrecona z druga koncowka szprychy (z 2 szprych robil po jednej). jedziemy dalej, McGyver ma duze problemy z jazda, wyglada jakby galopowal, a po zwolnieniu jego hamulcow kolo zaczyna niczym waz wic sie ocierajac o rame z dwoch stron (osoba jadaca z tylu miala trudniejsze zadanie niz McGyver usilujacy "jechac" - osoba ta musiala powstrzymywac sie od wybuchu smiechu... bez skutku).

W jednym z dni wpada mi rower do rowu, niestety nie mam tyle sily zeby go wyjac, wiec zdejmuje all sprzet, wyciagam maszyne i wkladam z powrotem stuff. Dzien jeszcze inny: prowadze rower na stacji benzynowej, wjezdzam na kraweznik, przednie kolo podskakuje o 10 cm od poziomu - w tym momencie nie panuje nad rowerem, ktory staje deba w niecala sekunde - jakies 10-letnie dzieciaki nie wiedza co sie dzieje, bo nie wygladalo to, jakby wg praw fizyki. Dzien ktorystam: wieczorem przeprawiamy sie promem (mysle se i mowie: napewno czekaja juz na nas po drugiej stronie z niecierpliwoscia... (ciekawe tylko kto) i wbijamy sie do jakiegos domu, mowimy dziadkowi ze mamy zepsuty rower i nie mamy gdzie spac. Dziadek daje nam przyczepe campingowa 5-osobowa, podlacza do pradu... jest zajebiscie, nawet idzie sie wykapac (to juz przesada hehe). Rano wstajemy (to juz byla Dania), dziadek prowadzi nas do szopy, tam ma 30 rowerow typu ukraina, po niedlugim czasie rower McGyvera jest naprawiony, startujemy dalej. Wieczorem, ok 21 zastanawiamy sie jak przejechac w Danii przez most 17-kilometrowy, ktory jest autostrada - pociagi za drogie, myslimy: wbijemy sie z 5 rowerami do TIRa, po niedlugim czasie znajdujemy jakis maly autokar, podchodzimy i pytamy sie czy nas wezma.. niestety nikt nie jest w stanie gadac, bo kazdy ma lekko ponad promil alc. we krwi. W koncu dogadujemuy sie, dwa rowery ida do bagaznika autokaru na dole, reszta do srodka. Jeden pijak bieze moj rower do autokaru i zaczyna nim wymachiwac, a ja patrze na ta demolke, gosc ledwo idzie, a na koncu autokaru po prostu upada... mysle: bedzie ostro.. na szczescie rower (bez bagazu) zawisl w powietrzu na raczce zaczepionej o cos na suficie.. (co widac na fotce 6 i 7) i tak wisial do konca wyprawy. MYslalem w ten dzien, zeby sie dziabnac conieco, ale browar po dyche stal w sklepach (masakra); na szczescie podrozni okazali sie dunskimi kibicami pilki noznej, wynajeli autokar i mieli w nim full kontenerow Carlsberga - po chwili mialem juz butelke w reku i probowalem gadac z gosciem ktory usilowac cos powiedziec.. bez skutku, ale i tak bylo zajebiscie. Nawet konwersowalem z nim - alleluja! Jedziemy, ale widze gosc juz nie moze... musi oproznic pecherz, wiec bieze butelke, rozpina rozporek i zaczyna do niej lac, drugi dziadek widzac, ze miejsce w butelce konczy sie, wypija bulelke na lyka i daje ja kompanowi, a ten przeklada strumien pyty na nowy nabytek. Niedlugo potem autokar staje na chwile. Inny gosc wyskakuje i zaczyna lac na zdezak, reszta ( ok 20 osob ) patrzy na to. Wsiadamy z powrotem, Hiszpanem zajmuje sie urocza 100-kilowa pani po 50-tce, ktorej najwyrazniej przypomnialy sie czasy mlodosci... reszta sie non stop smieje.. Pare chwil pozniej caly autokar uczy sie polskiego - wszyscy krzycza: kurwa mac, kurwa mac, kurwa, kurwa, kurwa mac! :>. Mili towarzysze bez uszczerbku humoru podrzucaja nas ponad 100 km, jestesmy 50 km od celu. jest godzina 0:00, duze miasto, gdzie by tu pojsc w kime? Znajdujemy fajny zaulek i kladziemuy sie kolo ulicy w miescie... niestety miejsce okazalo sie byc "nocnym miejscem jednorazowych spotkan par", wiec o 4 rano spadamy szukac nowego miejsca.. wyjezdzamy za miasto i gdzies kolo ulicy za miastem za krzakami robimy dluzsza drzemke. Wstajemy i zdobywamy Kopenhage. Nastepnego dnia jedziemy do dzielnicy hipisow, gdzie policja nie ma wstepu. Pierwszy raz widze tyle trawki naraz (bedzie kilkadziesiat kilo w sloikach na stoiskach) - tak, to Christainea (czy cos takiego). Israel mowi, zebym skolowal szluga od tych gosci za mna... (ja prawie nic ang nie kumam). Obracam sie, parze a to murzyni.. block.. nigdy nie gadalem z murzynami, a juz na pewno nie po angielsku. Sam nie wiem co zrobic.. Hiszpan naciska, wiec podchodze i prosze o szluga - dostaje dwa :). Israel kreci jointa jakby to robil juz w brzuchu matki. Jest przed polnoca, idziemy do parku spac; rano wstajemy, ludzie wokol nas uprawiaja dzoging (zdj 10), idziemy spac, wstajemy. Rower McGyvera znow nie ma sie za dobrze, Wiec i on i Marta wracaja promem z Kopenhagi do Swinoujscia, Hiszpan jedzie dalej na przyladek, a ja i Szymon postanawiamy jechac na poludnie do Rostocku, zeby bylo taniej (oszczedzamy 120 zl w zamian za 3 dni faz wiecej - to jest biznes!).

Teraz z kolei jedziemy juz we dwojke. Jeden z tych dni to masakra, same gorki i dolki na prostej, Szymon wkurza sie i rozpedza do 40 km/h, pod gorke konczymy z pred. 25km/h, a z gorki ok 45 km/h, i tak non stopa - wbrew pozorom taka jazda zabiera mniej sil niz wolniejsza jazda ( moim zdaniem ). Po pewnym czasie stajemy na przerwe, puls naszych pikaw jest chyba rowny liczbie przejechanych km od Swinoujscia, ale nie czujemy zmeczenia (dobrze, kondycha sie wyrobila). Ostatnia noc kimamy w przystanku autobusowym za miastem (zdj 14), co chwila 2 metry od nas jedzie TIR, co nie przeszkadza nam w ogole. Kima ostra, 6 rano pobudka, jedziemy, mamy 150 km do domu, moze uda sie dzis wrocic :). Po pewnym czasie wracamy przez Gnoien (tam gdzie spalem w 1 noc), przejezdzajac przez ulice widze, jak przechodzi przez nia facet, u ktorego spalem pierwsza noc (zbieg okolicznosci? A co to takiego). Witamy sie, gadamy chwile i zegnamy sie. 100 km przed S-ciem stwierdzamy, ze za bardzo wieje, nie damy rady, zjezdzamy na przystanek, 5 min pozniej na ten sam przystanek zjezdzaja pierwsi Polacy jakich widzimy od jakiegos czasu (przypadek?). Zlapali gume w TIRze; pomagamy im ja wymienic, a oni biora nas na pake i jedziemy z nimi 50 km. Ladujac do tira rower nie zdjelismy stuffu, a jak podnosilem rower z kimstam okolo 1,5 m w gore, to czulem jak cos sie gnie, w Anklam (55 km do domu) wysiadamy, okazuje sie ze to bagaznik... no i dupa, mam zgiety bagaznik siedzacy na oponie, a na bagazniku wypchane sakwy i lodowka 20l z 14 browarami dla rodzicow i qmpli. Jade dalej z efektem, jakby ktos mi trzymal hamulce zacisniete do polowy, mecze sie niepomiernie, rzucajac na lewo i prawo "stosownymi komentarzami" szybciej, niz kolo mi sie krecilo; jade tryskajac potem i zalewajac wszystkie sciezki rowerowe, kazda przerwa (a bylo ich duzo), to utrata ok 0,75l wody na jednego lyka, jem 4 czekolady i ciastka typu HIT (duza paczke), ale weglowodany zostaja spalone szybko, ja nadal kurwuje, po 20 km przestaje jechac 20km/h, predkosc spada do 15 km/h. Potem Szymon stwierdza ze musi jechac jeszcze dzis do pracy, ma predkosc spada do 8km/h, Szymon czeka na mnie przy granicy, mnie nie ma, bo pojechalismy innymi troche drogami, w koncu ja pierwszy przekraczam granice i od razu jade do qmpla. Szymon przyjezdza tam potem. Jest zajebiscie, cel zdobyty, ja nie mam sily siedziec, dozywiam sie u qmpla. Wazymy moj rower ze stuffem (ale beze mnie) - wazy 55 kg, masakra.



STATYSTYKI:
Rok wypadu: lato 2002
Przejechany przeze mnie dystans: 850 km
Uszkodzenia roweru: zlamanie ramy w 2 miejscach, zgiety bagaznik wcisniety w opone, no i (o czym zapomnialem wspomniec) mialem zjechane zebatki i co drugi obrot lancuch slizgal mi sie po zebatkach, wiec pod gorke wiezdzac potem juz nie moglem.
Wziety stuff, jak chodzi o ubrania: 2 T-Shirty, 3 pary skarpetek, szorty, dresy, polar, sztormiak, bandamka (wiecej sie nie zmiescilo do jednej kieszonki sakwy)